Z czym kojarzyło mi się Chiang Mai przed wyjazdem do Azji? Z najbardziej zadeptaną miejscowością w Tajlandii. Z czym kojarzy mi się po powrocie? Z przyjemną, niespieszną atmosferą i możliwościami z których żal nie skorzystać. Jedną z nich był kurs gotowania, o którym słyszałam wiele dobrego, ale długo zastanawiałam się czy aby na pewno taka opcja spędzania czasu przypadnie nam do gustu. Spodobało się, a my nagotowaliśmy się jak nigdy w życiu. Spoiler: zobaczyliśmy też kosmiczne koty.
Szkół gotowania w Chiang Mai jest co najmniej multum. Można wybierać i przebierać, rezerwować z wyprzedzeniem przez internet lub spontanicznie, z dnia na dzień. Recepcje większości hosteli niemal uginają się pod ciężarem ogromnej liczby ulotek oferujących kursy gotowania, wspinaczki, trekkingi czy wycieczki jednodniowe dokądkolwiek. Mój wybór padł na Thai Farm Cooking School, jedną z największych i najbardziej popularnych szkół gotowania w Chiang Mai. Ceny kursów w większości szkół są do siebie bardzo zbliżone, podobnie jak ich przebieg i czas trwania.
Jeszcze przed wyjazdem dostaliśmy maila z menu planowanym na sobotę, dzień w którym zdecydowaliśmy się na kurs.
The menu for Saturday will be choose between red/green/yellow curry, choose between Tom Yam or Tom Kha soup. The stir-fry dish is Chicken with Basil, the noodle dish is Pad Thai and dessert is Bananas in coconut milk.
Brzmi DOBRZE. A już na widok pad thai i bananów w mleku kokosowym zaświeciły mi się oczy. I żołądek. Gdyby potrafił, rozbłysnąłby jak żarówka tuż przed zwarciem elektrycznym.
Historia rozpoczęła się dość standardowo. O umówionej godzinie kierowca podjechał pod nasz hostel, następnie zrobiliśmy mały detour po okolicznych uliczkach aby odebrać pozostałych członków kursu i zajechaliśmy na duży bazar. Zdecydowanie zabrakło nam takiego w okolicy. Oczy same robiły zakupy zawieszając się mimowolnie na kipiących kolorami egzotycznych owocach i warzywach, które kształtem nie przypominały niczego, co znane człowiekowi w naszej szerokości geograficznej.

Jajka od szczęśliwych kur. Widzicie, jakie są szczęśliwe?
Trudno było rozglądać się wokół, robić zdjęcia i słuchać równocześnie. Po minie dziewczyny prowadzącej kurs widziałam, że szybko zamknęła nas w szufladce „najbardziej niefrasobliwi członkowie grupy”. Może zapamiętałabym więcej, gdybym robiła to samo co jedna z uczestniczek z Brazylii – nagrywała na iPhone’a każde wypowiedziane słowo. Co tu się jednak oszukiwać, najbardziej interesowało nas gotowanie i jedzenie. A właściwie, jedzenie i gotowanie (kolejność nieprzypadkowa). Zapamiętałam jednak, dlaczego mój ulubiony sticky rice wymaga o wiele więcej zachodu niż pozostałe odmiany ryżu. Przygotowanie do gotowania kleistego ryżu poprzedza długie namaczanie, często całodobowe, w odpowiedniej ilości wody (za mało wody – wyjdzie źle, za dużo – jeszcze gorzej), a samo gotowanie tradycyjną metodą wymaga bambusowego koszyczka z bambusową czapeczką. Jeśli więc gdziekolwiek znajdziecie mango sticky rice za 40-50 BHT, możecie być pewni, że to całkiem niezła cena. Osobiście nie chciałoby mi się tyle uwagi poświęcać ryżowi, co nie zmienia faktu, że deser wciągałabym nosem.
Do każdego dania potrzeba też naręcza zieleniny, przypraw i sosów – od sojowych, przez rybne, po wywar z owoców tamaryndowca. Na tym etapie myśl o przygotowywaniu dań wydawała mi się nie mniej skomplikowana niż przepis na pierogi ruskie. Tak, nigdy nie robiłam pierogów od zera. Zawsze towarzyszyłam w końcowym etapie pakowania farszu i zaklejania uszek. To naprawdę brzmi skomplikowanie, proszę się nie śmiać.
Po zakupach wpakowaliśmy się do naszego ekstraVANskiego pojazdu i ruszyliśmy w kierunku ekologicznej farmy na obrzeżach Chiang Mai. Prowadząca, żywa, głośna, wybuchająca niekontrolowanym śmiechem i sypiąca żarcikami jak z rękawa, kazała zaopatrzyć się w fartuszki i słomkowe kapelusze (dla chętnych). Jasne, przypomniały mi się czasy szkolnych wycieczek i wykonywania poleceń nauczyciela, może trochę pożartowałam sobie z naszych wdzianek, ale wizja świeżego, tajskiego jedzenia i coraz głośniej dopominający się o uwagę żołądek, szybko wypędziły mi z głowy rozkminy. Poza tym, jestem chyba jedną z tych osób, która woli uświnić całą kuchnię ze sobą włącznie, niż założyć fartuszek, dlatego jeszcze przed startem kursu poczułam się jakbym co najmniej wygrała ostatnią edycję MasterChefa.
Jak na MasterChefów przystało, w wybór najbardziej dorodnej gałązki bazylii (tajskiej i słodkiej), najbardziej zielonej papryczki chilli i najbardziej aromatycznego liścia trawy cytrynowej włożyliśmy całą energię.

Jest Bob Budowniczy, jest i Piotr Ogrodniczy.
Samo gotowanie nie jest żadną filozofią. Wszystkie składniki są, dosłownie, podawane na tacy przez panie pracujące na farmie. Warzywa pokrojone na równe kawałki, zielenina przycięta, a jajka ugotowane. Obydwoje po raz pierwszy uczestniczyliśmy w kursie gotowania, więc i tak zdążyliśmy kilka razy pomylić proporcje sosów albo kolejność dodawania składników. Nie zmienia to jednak faktu, że najbardziej flagowe dania i przekąski kuchni tajskiej, mając pod ręką odpowiednie sosy i zioła, można przygotować w maksymalnie 15 minut. Większość potraw bazuje na tych samych składnikach, różni je jedynie baza.

Jaki master, taki szef.

Zdjęcie dedykuję osobom, które chciały zobaczyć w pełnej krasie, co pani na Khao San Road uplotła mi na głowie.
Każde z nas wybrało inne danie, aby później – tradycyjnie – wymieniać się talerzami w połowie jedzenia. Optymalizacja czasu, funduszy i doznań gastroturystycznych. Polecam metodę z całego serca. O ile druga osoba nie lubuje się w pluciu do talerza.

Po lewej: czerwone curry z kurczakiem i warzywa stir fry, po prawej: zielone curry z tofu.

Po lewej: tom yam soup, po prawej tom kha soup. Druga od pierwszej różni się dodatkiem mleka kokosowego.
Najwięcej emocji, dokładnie tak jak się spodziewałam, przysporzył deser. Banany w mleku kokosowym. Tak niepozorne, a tak fantastyczne. Absolutnie mistrzowskim dodatkiem był liść pandanu, niestety ciężki do zlokalizowania w polskich sklepach. Roztarty na zieloną papkę w moździerzu pachnie trawskiem, ale po dodaniu do gotującego się mleka kokosowego wraz z bananem i cukrem trzcinowym nadaje wywarowi delikatnego, śmietankowo-waniliowego aromatu i mlecznozielonego zabarwienia. Po przelaniu mleka kokosowego z zawartością do miseczki, deser posypuje się garścią prażonego sezamu. Wychodzi absolutna petarda. Podobno wersja bez pandanu też jest dobra, a już na pewno bardzo prosta do samodzielnego przygotowania. W domu przygotowywać nie próbowaliśmy, ale nic, co ma w składzie pochodną kokosa, z definicji nie może być niedobre.

Banany w mleku kokosowym. #foodporn
A gdyby jednak komuś nie wychodziło, weteranki kuchni Mama Don i Mama Su, mają na to sprawdzoną receptę. Wystarczy zakręcić biodrami, łyżką w garze i podśpiewywać pod nosem:
Shake your banana, shake your banana!
Prowadząca też miała swoje ulubione powiedzonko. Za każdym razem gdy ktoś pytał o radę, wykrzykiwała:
Never try, never know!
Na pad thai nikomu nie starczyło miejsca w żołądku, więc po przygotowaniu makaron wrzuciliśmy w plastikowe torebki, które każdy, razem z książeczką z przepisami, grzecznie zapakował do plecaka.
Doświadczenie bardzo pozytywne. Może to kwestia zakręconej prowadzącej, może miłych uczestników, a może samego klimatu i tajskiej kuchni grzechu wartej. A może po prostu było fajnie, tak zwyczajnie i bez szaleństw.
Cena: 1 575 BHT / os.
Czas trwania: 8h
Na zakończenie dnia namówiłam Piotrka na odwiedziny Catmosphere Cat Café. Kawiarnie z kotami to w zasadzie nic nowego (w Japonii są już pewnie passé), ale dla większości (dla mnie, omg) wciąż stanowią nie lada gratkę. Lubię niekonwencjonalne miejsca, więc wiedziałam, że wizyty nie pożałuję. Nie wiem, czy mogę napisać to samo o Piotrku, który kotów nie lubi i zazwyczaj próbuje je od siebie odstraszyć samym wyrazem twarzy, za to koty lubią Piotrka i nic sobie nie robią z jego fanaberii.

Buzz.
Kawiarnia ma dwie placówki, jedną w Chiang Mai, drugą w Sydney. Przy wejściu obowiązuje odpowiedni savoir-vivre, bez miękkich kapci nie wejdziesz, choćbyś chciał. Część kotów jest kupiona, pozostałe zaadoptowane są ze schronisk i przytułków. Wszystkie zwierzaki mają swoje imiona (większość zaczerpnięta z Gwiezdnych Wojen, bo właściciel kawiarni jest podobno wielkim fanem sci-fi), humory i specyficzne charaktery. Przyznaję, że matcha latte podają tam doskonałe, ale największą frajdę miałam z obserwacji tego, co dzieje się dookoła. W każdym kocie widziałam człowieka. Jedne nie potrafiły się na niczym skupić, wskakiwały na meble, a później jak torpeda leciały na drugi koniec pomieszczenia. Inne natomiast, nie dając się dotknąć z pogardą patrzyły na odwiedzających, a pozostałe dokuczały sobie nawzajem, wskakiwały na głowy, zabierały zabawki i zaczepiały gości.

Jango, latający kot z galaktyki Kit Kata.

Leonard.

Cooper z małą zamułą, a po prawej – mistrz Jedi, Yoda.

Athena przeczesuje listę potencjalnych ofiar, Eve kontempluje życie.
Naszym faworytem (faworytką!) bezsprzecznie pozostaje Yoda. Powaga na pyszczku, pełne skupienie i wzrok sugerujący co najmniej umiejętność widzenia przez ściany, a może nawet spoglądania w inne wszechświaty. Yoda była z nami ciałem, ale duch szybował gdzieś w przestworzach. Wrócił, gdy zakręciłam bujanym konikiem na którym leżała. Tylko na chwilę, bo kilka sekund później znowu odleciała poza orbitę. Gdybym miała jednak wybierać spośród panów, pudło zdecydowanie należałoby do Coopera. Czyż nie słodziak?

Yoda. Do or do not. There is no try. So don’t try to touch me.
Humorzaste koty z kosmosu były przecudowne, za to jeszcze cudowniejsze okazały się być słonie. Czyżby kolejny spoiler?